— Pan Ireneusz Vincy, pan baron Desforges. Nowoprzybyły, średniego wzrostu mężczyzna, miał twarz tak martwą i nieruchomą, że niepodobna było określić wieku jego — wrzeczywistości miał lat pięćdziesiąt sześć. Przy jasno-bląd wąsach miał zupełnie już siwe włosy, zdradzające swą barwą, że baron nie dba zgoła o ukrywanie swego wieku. Cała jego postawa zdradzała wytworną dystynkcyę, z którą nie licowały tylko krwistoczerwone rumieńce, okrywające jego policzki. Wszedłszy do salonu, rzucił na Ireneusza badawcze choć obojętne na pozór spojrzenie, zdające mówić:
— Znałbym cię oddawna, gdybym zechciał zniżyć się do ciebie. Ale nie chcę, nie raczę.
Czy takiem było w samej rzeczy znaczenie tego spojrzenia? Czy też tak tłómaczył je sobie poeta, gniewny, że nieproszony gość przerwał mu chwilę boskiego szczęścia? W sercu jego zrodziła się natychmiast głęboka nienawiść do barona, który w milczeniu podając mu rękę, nie raczył dodać ani słowa, czy nazwisko młodego poety obcem mu było dotąd. Ale Ireneusz nie zważał na to chłodne powitanie, bo pani Moraines raz jeszcze obdarzyła go czarującem spojrzeniem gdy ściskając dłoń jego mówiła:
— Do widzenia, dziękuję panu serdecznie.
Strona:PL P Bourget Kłamstwa.djvu/164
Ta strona została przepisana.