było rozmawiać swobodnie, nie mając innych świadków, prócz woźnego a i ten zajęty był rozmową ze swym kolegą z sąsiedniego salonu.
Zuzanna w mgnieniu oka spostrzegła stojącą w rogu salonu aksamitną kanapę i wskazując ją Ireneuszowi, rzekła:
— Możebyśmy odpoczęli tu chwilę... Noga nie boli mnie już tak silnie.
I znów milczeli przez chwilę. W około nich panowała cisza zupełna, przerywana tylko słabym głosem gwaru ulicznego, który dolatywał z oddali. Zupełna samotność, zamiast zachęcić Ireneusza do wyznania miłości, powiększała jego zakłopotanie. Patrząc na młodą kobietę, myślał:
— Prześliczna! Czarująca!... Odejdzie za chwilę i może nigdy jej już nie zobaczę!... Nie mogę jej się podobać, tak się czuję skrępowanym i niezdolnym do podtrzymania rozmowy...
Zuzanna zaś jednocześnie myślała:
— Nigdy nie znajdę lepszej sposobności!...
— Dlaczego pan jesteś smutnym? — spytała wreszcie, ogarniając go spojrzeniem pełnem zalotności, która przybierała pozory siostrzanego przywiązania. — Spostrzegłam to odrazu — mówiła dalej — lecz nie posiadając przyjaźni pana, nie mam prawa domagać się zaufania.
— Myli się pani — odparł Ireneusz — wcale
Strona:PL P Bourget Kłamstwa.djvu/256
Ta strona została przepisana.