Tu po raz ostatni ukazała się madonna, która wzniosła oczy do nieba a niebem tem był na ten raz sufit zawieszony japońskiemi cackami. W cudnych jej oczach przemknął, jakby cień odlatujący Anioła-Stróża, spojrzała na Ireneusza i tonem zupełnego poddania się, właściwym rozkochanym kobietom, rzekła:
— Jestem zgubioną, ale cóż mnie to obchodzić może?... Zanadto cię kocham... Nie zdaję sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje, wiem tylko, że nie mam siły patrzeć na twój smutek...
Konwulsyjne łkanie przerwało jej mowę drżąca pochyliła głowę na ramię młodego człowieka, który znów zaczął ją okrywać pocałunkami. Jak dziecko objęła go rękoma za szyję i pierś swą do jego piersi przycisnęła tak, że mogła słyszeć jak silnie biło mu serce. Nie uszło też jej uwagi, że w oczach Ireneusza błysnął promień żądzy, która najpokorniejszych w szalonych śmiałków przeistoczyć jest zdolną.
— Ach! puść mnie! — szepnęła i wyrwawszy się z jego objęć, cofnęła się, jednak w stronę łóżka.
Ireneusz podbiegł znów do niej, krew uderzyła mu do głowy, wyrazy najszaleńszej miłości cisnęły mu się na usta i z siłą podwójną przez namiętność, porwał ją na ręce...
Strona:PL P Bourget Kłamstwa.djvu/327
Ta strona została przepisana.