istniejącego stosunku, pewna obawa wreszcie spotkania człowieka, który jako starszy miał zawsze nad nim przewagę — wszystko to uśmierzało powoli gniew obrażonego kochanka. Napróżno starał się rozważyć w sercu swem taką zawziętość, jak a płonęła w nim w ów nieszczęsny wieczór, gdy wyszedłszy z garderoby Koletty, biegł jak szalony przez ulicę.
Jak wszyscy ludzie słabego charakteru, postanowił od pierwszej chwili zaznaczyć swą niechęć — i gdy nazajutrz KJaudyusz, przyszedłszy punkt o dziewiątej, podbiegł ku niemu z wyciągniętemi rękoma i z przyjaznem słowem powitania, poeta wyprostował się i nie wyjął ręki z kieszeni. Przez chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu. Na ogorzałej twarzy Klaudyusza, malował się wyraz tłumionego gniewu, oczy jego zajaśniały dzikim blaskiem.
Ireneusz znał dobrze jego popędliwość, mógł zatem przypuszczać, że ta ręka, której uścisnąć nie chciał, wymierzy mu policzek. Ale woła przemogła obrażoną dumę i Klaudyusz pierwszy przerwał milczenie:
— Nie drażnij mnie! — odezwał się drżącym z gniewu głosem. — Ale nie... powinienem pamiętać, że jesteś dzieckiem jeszcze... że powinienem mieć rozum za siebie i za ciebie... Słuchaj, Ireneuszu, wiem już o wszyst-
Strona:PL P Bourget Kłamstwa.djvu/428
Ta strona została przepisana.