strzegł wreszcie Zuzannę w tejże samej loży, w której wydała mu się tak piękną, nazajutrz po wieczorze u hrabiny Komoff... Ach! i dziś była wównie piękną! i dziś także nosiła wyraz słodyczy i skromności!... Siedziała na przodzie loży, miała na sobie bladoniebieską, jedwabną suknię, perły na szyi i gwiazdę z brylantów we włosach. Przyniej siedziała jakaś nieznana Ireneuszowi brunetka w białej sukni i kosztownym naszyjniku. W głębi loży stało trzech panów: Moraines, Desforges i ktoś trzeci. Zrozpaczony poeta widział ich teraz razem; wiarołomną kobietę, starego rozpustnika, który ją opłacał i męża, który ciągnął zyski z hańby swej żony.
Tak się przynajmniej Ireneuszowi zdawało. Na widok tej podłości, rozrzewnienie jego ustąpiło miejsca szalonemu gniewowi. Tysiące uczuć wrzało w jego sercu: oburzenie na widok niewinnego uśmiechu Zuzanny, która przed kilkoma godzinami zaledwie wracała ukradkiem z ohydnej schadzki miłosnej, zazdrość rozbudzona obecnością szczęśliwego współzawodnika a nadewszystko rozpaczliwe poczucie własnej bezsilności na widok wiarołomnej kochanki, szczęśliwej, otoczonej wielbicielami, królującej w święcie towarzyskim, podczas gdy on — pada jej ofiarą i umiera z boleści, nie mogąc nawet ukarać zdrajczyni!
Strona:PL P Bourget Kłamstwa.djvu/449
Ta strona została przepisana.