młodego człowieka pchał ją kaprys tylko, namiętny w prawdzie, lecz przelotny. Dzisiaj jechała do niego, ulegając głosowi prawdziwej miłości, która pragnie i pożąda widoku ukochanego, która nic po za nim nie widzi i zdąża śmiało do celu, nie bacząc na trudności i przeszkody.
Tak jest, kochała go sercem, ciałem, duszą, całem jestestwem swojem; miała tego dowód w niecierpliwości, jaką w niej wzbudzał czas trwania jazdy, oraz w obawie, jakiej doznawała na myśl, że powzięty zamiar może spełznąć na niczem. Z niekłamanem a żywem wzruszeniem spostrzegła wreszcie kratę, zamykającą wejście do uliczki. Odludna ta dzielnica, która przed dwoma miesiącami wydała jej się tak ponurą i posępną, wyglądała teraz jak zielony, cienisty gaik, dzięki rozłożystym drzewom, wychylającym się z za parkanu, odgraniczającego ogród od ulicy.
O ileż mniej była wzruszoną wówczas, gdy po raz pierwszy zwracała się do odźwiernego z zapytaniem, czy pan Vincy jest, w domu! I teraz także otrzymała odpowiedź twierdzącą.
Zadzwoniła i podobnie jak wtedy dźwięk dzwonka odbił się echem w jej sercu. Usłyszała skrzypnięcie drzwi a następnie odgłos
Strona:PL P Bourget Kłamstwa.djvu/477
Ta strona została przepisana.