mężczyźnie, przechadzała się po dużym salonie i hrabinę Komof, stojącą obok kominka i rozprawiającą żywo z kilkoma otaczającemi ją osobami. Na pierwszy rzut oka hrabina sprawiała tragiczne niemal wrażenie: była to kobieta — wysoka, siwa, za szczupła w ramionach, w stosunku do swego wzrostu, z niezwykle wydatnemi rysami twarzy i szaremi oczyma, których blasku wiek nawet przyćmić nie zdołał. Miała na sobie ciemną jedwabną suknię, od której odbijały tem żywiej wspaniałe, zdobiące ją klejnoty. Ręce jej połyskiwały mnóstwem pierścionków o zdumiewającej wielkości szafirach, szmaragdach i brylantach. Odpowiedziawszy wdzięcznym uśmiechem na głęboki ukłon, jakim wchodząc do salonu, powitali ją obaj młodzi ludzie, kończyła pośpiesznie opowiadanie o jednem ze spirytycznych posiedzeń, stanowiących najulubieńszą jej rozrywką.
— Stolik kręcił się coraz to prędzej, prędzej — mówiła gestykulując z niesłychaną żywością — wtem nagle światło lamp zbladło i w ciemności ujrzałam poruszającą się olbrzymią rękę... rękę Piotra Wielkiego!
Gwałtowne wzruszenie malowało się na jej twarzy, patrzyła przed siebie z wyrazem nieopisanej trwogi w oczach. Dziki, z szaleństwem niemal graniczący instynkt,
Strona:PL P Bourget Kłamstwa.djvu/63
Ta strona została przepisana.