głością, jakiej nie każdy w ojczystej nawet mowie nabyć jest zdolnym, mieszkała w wspaniałym pałacu, nie doznając nigdy tęsknoty za krajem... Czyż więc dziwić się można, że młody człowiek, przywykły do ciasnego widnokręgu małomieszczańskich sfer paryzkich, był przejęty dziecinnem niemal uwielbieniem dla wszystkiego, co tu poraz pierwszy w życiu oglądał? Otwierał szeroko oczy, pragnąc nacieszyć się do woli urokiem malowniczego obrazu, jaki w tej chwili przedstawiał salon. W głębi, na lewo, ciemno-ponsowe, zapuszczone obecnie portyery, oddzielały salon od sceny, urządzonej w sali jadalnej, która zazwyczaj łączy się bezpośrednio z salonem. Wykute z bronzu popiersie jednego z protoplastów rodu, hrabiego Mikołaja Komof, wznosiło się w samym środku sali na marmurowej kolumnie, otoczonej czterema olbrzymiemi krzewami, umieszczonemi w miedzianych wazonach perskiego wyrobu. Przestrzeń pozostałą pomiędzy tym pomnikiem rodzinnym a zapuszczoną kurtyną, zapełniały krzesła, poustawiane rzędami a zajęte już przez damy, przybyłe na przedstawienie. Cały ten kąt salonu, widziany z pewnej odległości, czynił wrażenie żywego a różnobarwnego ogrodu szczupłych i pulchnych ramion, jasnych i ciemnych warkoczy, twarzy rozjaśnionych
Strona:PL P Bourget Kłamstwa.djvu/67
Ta strona została przepisana.