miocie i w innych rozjaśnił mroki jego myśli promieniami swego światła.
Ujrzał go teraz przed sobą, a obok niego mną jeszcze postać. Tam była prawda — tam było szczęście...
Zamiast tego, jakże nędznem było obecne jego życie, ile czarnych punktów na jego widnokręgu!
Zaczął je liczyć, obrachowując najstraszniejsze przypuszczenia i nie spostrzegł się, kiedy stanął przed mieszkaniem rodziców.
Minął jak lunatyk schody i doszedł na piąte piętro.
Zadziwił się, gdy kladąc w zamek klucz, który zabierał zawsze wychodząc na wieczór, usłyszał zbliŻające się kroki.
Zdawało mu się, że to chód ojca...
Otworzywszy drzwi, ujrzał profesora, stojącego z lampą w ręku i oczekującego, jak ktoś, co nadsłuchuje każdego szmeru i kto przybiega, miotany trwogą śmiertelnego oczekiwania.
Wynędzniała twarz profesora miała wyraz takiego niepokoju, jego pomieszanie na widok syna było tak niezwykłe, że Jan przeczuł jakieś straszne nieszczęście.
— Co się stało, mój ojcze?! — zapytał.
Józef Monneron położył palec na ustach, spoglądając w tę stronę mieszkania, gdzie były sypialnie i dając tem znak Janowi, żeby mówił cicho. Nie chciał widocznie, żeby żona i córka, które szły spać zwykle koło pół do jedenastej — a teraz była jedenasta — wiedziały o ich rozmowie.
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/163
Ta strona została przepisana.