zbolałego serca. Odczuwał on w tej chwili to ojcowstwo duchowe, do którego garnął się zawsze, wyrzucając sobie, że szuka go u człowieka, który był przeciwnikiem wszystkich zasad jego prawdziwego ojca. Ale jakże słodko było mu tutaj w tej chwili!
— Oprzyj się na mnie, stoję przy tobie! — mówił dalej nauczyciel. — Więc to nieszczęście, które przewidywałeś i o którem mówiliśmy wczoraj, stało się?
— Nie to, ale co innego — odpowiedział Jan z wysiłkiem, wymawiając urywane wyrazy. — Panie Ferrand, błagam cię, nie pytaj o nic... Chciałbym cię prosić i o to, żebyś nie badał, nawet w myśli, powodów tego, co ci powiem. Przyszedłem — dodał, a głos jego był stłumiony od wstydu — przyszedłem pożyczyć od pana pieniędzy...
— Jakże jesteś wzruszony, moje biedne dziecko, i to z tak błahego powodu! Nie mów nic. Mowa sprawia ci boleść... Napisz mi na tym papierze, czego ci potrzeba...
Podał mu papier i ołówek, a Jan drżącą ręką wypisał cztery cyfry, które brat jego tak śmiało rzucił na czeku Montborona.
Ferrand wziął papier do ręki i wyrzekł z prostotą:
— Dobrze.
Wyszedł z gabinetu i powrócił po chwili, trzymając kopertę w ręce.
— Masz to, czego ci potrzeba dodał z taką
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/250
Ta strona została przepisana.