chwili nie znał tego szczęścia, jakie daje religia, jakże go żałuję!
W miarę, jak mówiła, zdradzając z naiwną szczerością swoje uczucia i nadzieje, na twarz ojca występował wyraz troski. Ferrand miał lat pięćdziesiąt trzy, potężną budowę ciała, i twarz, której wrodzoną bladość powiększało życie bez ruchu. Tę bladość matową uwydatniała jeszcze silniej czarność włosów i brody, w których srebrne nici zaledwie zaczynały się pojawiać. W twarzy, jakby nalanej, o delikatnych rysach, było dość siły i subtelności wyrazu. Wyraz jej był tak szlachetny, że zacierał wrażenie wady, któraby oszpeciła każdą inną twarz: skutkiem konwulsyi, przebytych w dzieciństwie, prawe oko Ferranda skrzywiło się mocno. To wejrzenie zezujące godziło się z wyrazem fizyognomii, jakby oderwanej od świata zewnętrznego, i wpatrzonej w głąb duszy, a oświetlonej pogodą niezachwianej wiary. Dźwięk głosu córki, bardziej jeszcze niż jej słowa, mówił mu wyraźnie, że był zamało przezornym i że lepiej było przemilczeć o wyznaniu Jana, dopóki młodzieniec nie da odpowiedzi na nierozstrzygnięte pytania. Dla Brygidy widocznie nie podlegało wątpliwości, jaką będzie ta odpowiedż. Ferrand przeciwnie, rozumiał dobrze, że jeżeli zakochany nie skrócił ośmiodniowej zwłoki, powodem tego było jego coraz większe wahanie. Przeczuwał już ostateczne postanowienie Jana, o którem sam z początku nie wątpił, i lękał się, wrażenia, jakie to uczyni na córce.
— Moja biedna Brygido — odrzekł — upewniasz
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/26
Ta strona została przepisana.