Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/364

Ta strona została przepisana.

ciwszy go za ramię, jak gdyby byli sami w domu a nie na ulicy, o pięćdziesiąt kroków od drzwi rodziców, pod okiem stangreta, przejeżdżającego zwolna konie — zapytała:
— Chcesz, ażebym się zgodziła na poronienie?!... Miejże odwagę powiedzieć mi to w oczy!... A potem ośmiel się jeszcze mówić mi o swojej miłości — o tem, że mnie kiedyś zaślubisz — że mi dasz swoje nazwisko!
— Nie zrozumiałaś mnie — odparł Rumesnil.
Błyszczące oczy Julii, krwawe wypieki na jej bladych policzkach, ostry dźwięk głosu, brutalne wyrażenie, jakiem się posłużyła, gwałtowny uścisk jej ręki, wszystko to było dowodem gniewu, który zaniepokoił młodzieńca. Obawiał się oporu. Nie przypuszczał tak gwałtownego oburzenia. Usiłował ją uspokoić, przybierając ton napół szyderczy, napół tkliwy, który tak dobrze pasował do jego twarzy patrycyusza z osiemnastego wieku, potomka tych, którzy wyznawali w miłości takie zasady:
„Ludzie, którzy się często wzruszają, nie żyją długo, bo ostrze szpady zużywa pochwę... Ludzkość może nas skłonić nieraz do naprawienia nieszczęścia bliźnich, ale niepotrzeba się niem martwić. Miejmy tę przezorność, ażeby zapatrywać się na to, jak na sen niemiły, i starać się o miłe przebudzenie”.
Ten sławny ustęp z dzieła księcia Richelieu ujmujący autor musiał wygłaszać takim samym tonem, jakim Rumesnil powiedział Julii:
— Powtarzam ci, żeś mnie nie zrozumiała. Ale nie możemy się tłómaczyć tutaj na rogu chodnika... Gdyby to było na ulicy d’Estréees, zaprowa-