bym zawsze w tych samych warunkach i wobec tych samych przeszkód...
— A więc, jeżeli się nie mylę, to jest „nie” — wymówił Ferrand po chwili milczenia
— Tak, to jest „nie? — powtórzył młodzieniec cicho, stanowczo i smutno. — Rozważyłem dobrze, mój drogi mistrzu, i walczyłem mężnie przez ten tydzień. Tak bardzo pragnąłem przyjść do ciebie dziś i powiedzieć: „Jestem gotów przyjąć chrzest. Poprowadź mnie do księdza, którego sam wybierzesz”... Niestety! nie mogę...
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Ferrand.
Słuchając słów Jana, oparł się łokciem na biurku zarzuconem papierami, a czołem na dłoni, z wyrazem takiego zgnębienia, że jego uczeń mógł odczuć, jak głęboko zranił swemi słowami tego ojca i człowieka pełnego wiary.
— Gdybyś był miał powiedzieć „tak”, nie byłbyś się namyślał cały tydzień, ani chwili nawet. Nie jestem ślepy. Wiem, jak bardzo kochasz Brygidę i od jak dawna...
— Czy ją kocham!... — zawołał Jan.
Tkliwa litość, z jaką przemawiał do niego mistrz, wzruszyła jego serce, i wszystko, co przeżył tego rana, wybuchnęło nagle w potoku słów namiętnych.
Czy ją kocham!.. — powtórzył — Pan przynajmniej mnie rozumiesz... Litujesz się nademną!... Dać
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/37
Ta strona została przepisana.