— Dlatego właśnie przyszedłem tu, że oni są dzicy — odpowiedział ksiądz.
— Użyłem określenia, które nie jest sprawiedliwe — pośpieszył poprawić się Crémieux-Dax. — Wymknęło mi się ono, bo mam nerwy, jak wszyscy... Chciałem powiedzieć: ludzie zbłąkani... Bo im mącą w głowach — i wiem kto. Ale co można dokonać bez ludu? Lud ma w sobie wszystkie ostateczności. To właśnie stanowi jego niebezpieczeństwo i jego wielkość...
A potem, zwracając się do delegowanych, zapytał:
— Czy członkowie delegaci są zebrani?
A na potwierdzającą odpowiedź dodał.
— Brakuje tylko Rumesnila... Szkoda...
Wydobył zegarek.
— Mamy jeszcze pięć minut, a z taką burzliwą publicznością nie można opóźniać rozpoczęcia... Wreszcie, jeżeli go niema, to trudno!
— Nikczemnik nie pokaże się wcale — pomyślał Jan. — Dopiero jutro z nim się zobaczę... Ale się zobaczę... Jeżeli go niema, co ja tu mam do czynienia? Zaczekam jeszcze pięć minut...
I poszedł za przyjacielem. Crémieux-Dax wszedł z księdzem Chanut w wązki korytarzyk, który okrążał główną salę, i przez bibliotekę prowadził do pokoju, zwanego szumnie Salą posiedzeń Rady. Były tam cztery osoby, przysłuchujące się w milczeniu wrzawie wzmagającej się w sąsiedniej sali. Był tam rudy, z niemieckiem obliczem Robetiére, zwolennik Ruskina kudłaty Maryusz Gons, cudaczny mówca Boisselot i Riouffol, którego cera wydawała się
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/403
Ta strona została przepisana.