ojca, który opanował wzuszenie z wysiłkiem jeszcze większym niż poprzednio.
— Dobrze... Dziś przed wieczorem te pieniądze zostaną zwrócone... I to już za wiele, że byliśmy je winni temu łotrowi, choćby przez jeden dzień...
— Już są oddane — odpowiedział Jan.
— Od wczoraj.
— Kto je oddał? — nalegał Józef Monneron.
— Ja! — wyrzekł odważnie Jan.
— Myślałem to samo, co ty myślisz, czułem to samo, co ty czujesz, zanim jeszcze dowiedziałem się o wszystkiem...
— Ach szlachetne z ciebie dziecko! — westchnął pomimowoli ojciec. — Ale zkąd je wziąłeś? Pięć tysięcy franków! Przeszło połowa mojej całorocznei pensyi!
— Udało mi się pożyczyć — odpowiedział syn? którego twarz oblał krwawy rumieniec.
Nazwisko, które miał wymówić, paliło mu usta, ale nie chciał już kłamać, więc dodał.
— Od pana Ferrand...
—Od Wiktora Ferrand?! — wybuchnął Józef Monneron.
Wzruszenie, które mignęło w jego oczach, gdy dziękował synowi zato, że nie pozwolił, ażeby cośkolwiek byli dłużni Rumesnilowi, przeszło w wyraz niewysłowionej boleści.
— Od Wktora Ferrand? — powtórzył. — I tyś to mógł uczynić, ty, mój Janie! Zdradzić tajemnicę rodziny przed tym wrogiem wszystkiego, w co ja wierzę, co kocham?
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/457
Ta strona została przepisana.