Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/458

Ta strona została przepisana.

— Nie powiedziałem mu nic! — przerwał młodzieniec. — A on mnie o nic nie pytał... Postąpił ze mną tak szlachetnie, z taką litością!...
— Nie potrzebował pytać — odpowiedział ojciec — bo wszystkiego sie domyślił. Dobrze wiedział, że nie dla mnie potrzebujesz tych pieniędzy, bo on mnie zna, ani dla siebie, bo ciebie też zna. Więc nie mogło to być dla nikogo innego, tylko dla twego brata, ta suma tak znaczna, o której przeznaczeniu się nie mówi, a którą się pożycza nie na co innego, tylko na zaspokojenie popełnionego nadużycia? Ach! jak on musi tryumfować w głębi serca! Jak musi litować się nad dumnym kolegą i wyprowadzać z tego wnioski, że jego zasady są słuszne!
A zwracając się do syna, dodał:
— Ale jak ty mogłeś?!.. Jak mogłeś nie pomyśleć o tem, że to była ostatnia ze wszystkich innych dróg?...
Jan słuchał tych skarg z trwogą, która mu nie pozwala zdobyć się na obronę. Wiedział on i to oddawna, że profesor-jakobin, nienawidził profesora-katolika. Ale nie zmierzył dotąd głębi tej niechęci, ani nie wiedział, że pomiędzy tymi kolegami ze Szkoły Normalnej, zachodził dziwny stosunek, jeden z tych, które są bolesną i namiętną pozostałością dawnego koleżeństwa z czasów młodocianych.
Towarzysze przestają się widywać po wspólnym przez wiele lat pobycie. Każdy idzie w swoją stronę i rozchodzą się tak daleko, jak gdyby dawna zażyłość nie istniała nigdy. Wiedzą jednak o sobie, dowiadują się z gorączkowem zajęciem, które u mniej szczęśliwego zatruwa się zwykle jadem tajonego cierpienia.