znależć na uspokojenie płaczącego młodzieńca, oprócz słów, jakiemi pociesza się chore dziecię:
— No, no, Janie! miejże rozsądek... Uspokój się, mój drogi... Co ci się stało? Co ci jest? Czy źle zrozumiałeś moje słowa?...
Zakochany podniósł głowę, ukazał twarz zalaną łzami, usta drżące ze wzruszenia, błagalne wejrzenia i odpowiedział:
— Będę z panem niemniej szczerym, jak pan byłeś ze mną, panie Ferrand. Tak, zadałeś mi wielką boleść. To nie pańska wina. Wyjawiłem panu jeden tylko skrupuł, który staje pomiędzy mną a szczęściem. I ten jeden już jest bardzo ważny, cokolwiekbądź mógłbyś mu pan zarzucić. Ale jest jeszcze drugi, a ten jest nie do zwalczenia. Dowiedziawszy się, o co chodzi, sam pan ustąpisz... Czy się pan nie domyślasz, że idzie tu o mojego ojca?
— Domyślałem się tego — odpowiedział Ferrand — i powiedziałem to Brygidzie. Czyś mówił z ojcem o naszej rozmowie?
Nie! — zawołał Jan. — Nie mówiłem mu nigdy ani o naszych rozprawach w kwestyach religijnych, ani o moich wątpliwościach i badaniach. Ojciec mój nie wie nie o tem. Nie wiedział nigdy... Ach, panie Ferrand!
Wzruszenie młodzieńca potęgowało się wobec tych przykrych zwierzeń, których nie czynił nikomu, a które dotyczyły gorzkiego, bolesnego dramatu, od grywającego się w jego duszy.
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/46
Ta strona została przepisana.