wet, że nie należy być bezstronnym... Niech każdy wybiera sobie obóz i trzyma się go... Ja nie żądam bezstronności ani dla moich, ani dla siebie... I nie jestem bezstronnym dla moich przeciwników...
Wymówił te słowa tonem cierpkim i surowym jaki przybierał zawsze w chwilach, gdy opanowywały go zapędy sekciarskie.
Brygida Ferrand tak mało była przyzwyczajona do zetknięcia z przeciwnikami swoich najświętszych przekonań, a prócz tego każde najdrobniejsze słowo tego przeciwnika w tej chwili miało dla niej tak wielką wagę!
Uczuła na policzkach jeszcze gorętsze rumieńce, a serce zaczęło jej bić tak gwałtownie, że tchu jej zabrakło.
Poruszyła się, jakby chcąc przenieść do innego pokoju maszynę do pisania, a rzeczywiście dla dania sobie jakiegoś pozoru do wyjścia.
Ręce jej drżały tak, że z trudnością mogła podnieść maszynę. Musiała postawić ją na stole i usiąść sama, ażeby nie upaść.
Te oznaki głębokiego pomieszania obudziły w sercu Józefa Monneron wyrzut za ostre słowa, jakiemi zranił tę delikatną istotę, której samo wzruszenie wywołane jego obecnością, świadczyło aż nadto wyraźnie o jej uczuciach.
Postąpił ku niej i przemówił zupełnie już innym głosem.
— Przepraszam — wyjąknął — jeżeli panią uraziłem...
— Nie uraził mnie pan wcale — usiłowała odpowiedzieć Brygida.
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/489
Ta strona została przepisana.