wnie pomocnym ojcu, jak w razie, gdybyś był z nim zawsze szczery? Nie odpowiadaj mi na to pytanie... — dodał, zatrzymując ruchem ręki Jana, który chciał przemówić. — To zbyteczne. Czy przyrzekasz to, czego żądałem co do stosunków z nami?
— Będą one takie, jak sobie życzysz, panie Ferrand — odpowiedział młodzieniec — a jeżeli byłem nieostrożny...
— Najrozsądniej byłoby zupełnie zaniechać bywania u nas — przerwał mu Ferrand — i unikać spotykania się z nami, o ile to będzie możliwe.
Zastosuję się do pańskiej woli... — odpowiedział Jan.
— To dobrze — dodał Ferrand.
Miał on na ustach słowa, których nie wymówił.
Obaj stali i patrzyli na siebie.
Niewysłowiony smutek ściskał ich serca. Ferrand przemówił pierwszy. Wyciągnął rękę do tego, którego tak gorąco pragnął nazwać synem, i pożegnał go słowem, w którem — wbrew jego woli — przebijała obawa, żeby go nie utracić na zawsze.
— Powiedzieliśmy już sobie wszystko. Do widzenia, i mam nadzieję, że wkrótce, moje dziecię...
— Żegnam cię, drogi mój nauczycielu — odparł Jan, i dodał:
— Żegnam cię...
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/55
Ta strona została przepisana.