— Adhemar był tutaj? — zapytał Jan.
Pytając, spojrzał mimowoli na siostrę, która pod jego wyraźnie badawczem spojrzeniem nie rozchmurzyła wcale twarzy, pięknej bez zaprzeczenia, ale zaćmionej tą obojętną posępnością.
I tym razem odpowiedziała matka, w której głosie, jak się zdawało synowi, przebijał pewien pośpiech, jakby ktoś, mający niezupełnie czyste sumienie, zapobiegał możliwemu zarzutowi.
Był. Dziwię się, żeś go nie spotkał, idąc do domu. Niedawno odszedł. Czekał na ciebie przeszło pół godziny. Byłam zajęta. Powiedziałam mu, ażeby wytłómaczył Julii, czego od ciebie żąda.
— Interes T — Z — odpowiedziała Julia, posługując się skróceniem, zapożyczonem od anglo-sasów. Chciał cię prosić, żebyś się stawił punktualnie na dzisiejsze wieczorne zebranie... Zdaje się, że zanosi się na ważne rozprawy.
Przerwała, zmieszana szyderczym śmiechem miłego Kacperka, do którego pani Monneron zwróciła się tym razem mocno niezadowolona:
— Mówiłam ci już dziś rano, że to dowód złego wychowania, gdy się kto śmieje głośno, nie wiadomo z czego!... Cóż jest śmiesznego w tem, co mówiła Julia?
— Nic — odpowiedział smarkacz, którego spryt zrozumiał, żeby nie przeciągać struny z matką. — To ta nazwa T — Z tak mnie rozśmieszyła... Nic więcej...
Strona:PL P Bourget Po szczeblach.djvu/79
Ta strona została przepisana.