idąc znów wzdłuż muru, wolnym krokiem tym razem, dostrzegłem pomiędzy drewnianemi szczeblami nizkiej kraty zbliżające się ze strony przeciwnej grono, złożone z trzech kobiet: jednej wiekowej, bardzo tęgiej i bardzo rumianej; była to, jak się dowiedziałem później, pani Muriel; drugiej młodziutkiej, nic nie mówiącej, i trzeciej. Pod osłoną kapelusza ogrodowego, który miękką słomą okalał delikatną twarzyczkę, ujrzałem znów nagle Antoninę, Antoninę młodszą, roześmianą, z pełniejszemi licami, z piętnem młodości i dziecinnego wesela na całej twarzy, którego u tamtej nie znałem. Były to jej rysy, jej kształt podbródka, jej ruch głowy, jej włosy, jej sylwetka, jej chód — a nadewszystko jej spojrzenie — tylko, że tamte oczy, oczy umarłej, jaśniały zawsze, spoczywając na mnie, pieszczotą i płomieniem miłości, a błękitne oczy żyjącej nie znały mnie. Byłem dla nich obojętnym turystą, takim, jakich przewijały się dziennie dziesiątki po drodze na wzgórzu i wzdłuż muru... Trzy kobiety oddaliły się, rozmawiając ciągle, jakgdyby nie zaszło nic nadzwyczajnego na tem miejscu i pośród tych pinij, pod któremi ja ujrzałem cud, patrzyłem na wskrzeszenie mojej kochanki, na wywołanie mojej młodości z grobu; widziałem przeszłość nieodwołalną, zamienioną przez sekundę na teraźniejszość, za sprawą czarów podobieństwa takiego niesłychanego, że stawało się już prawie halucynacyą!
Gdy znalazłem się znów sam na tej drodze, niebo było równie czyste, rozmaryny i czystki równie
Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/118
Ta strona została przepisana.