Zastanawiałem się nad temi różnemi hypotezami, jadąc kłusem na niezłej wynajętej klaczy, około jedenastej rano szosą, przecinającą bagna nadmorskie. Gdy skręcałem na drogę do półwyspu Giens, ujrzałem jeźdźca wjeżdżającego w lasek pinjowy, który dzieli tę drogę od wioski Accapte. Poznałem zdaleka konia Montchal’a. Jeździliśmy od czasu mego przybycia do Hyères tylokrotnie razem, że nie mogłoby go zdziwić, gdybym się do niego przyłączył. Nie chciałem ominąć tak dobrej sposobności wyjaśnienia wrażeń z dnia poprzedniego. Dałem tedy ostrogę koniowi i wjechałem na ścieżkę między drzewami. Ponieważ moja klacz jest szybsza od jego konia, przeto dogoniłem go niebawem i przywitałem, jak zwykle, z przyjaznym wyrzutem, że nie uprzedził mnie o swej konnej przejażdżce. Odpowiedział mi tonem człowieka zakłopotanego, który nie ma żadnego słusznego powodu do zmiany postępowania względem kogoś, a który jednakże ukrywa z trudnością urazę.
Niezwłocznie prawie puścił konia krótkim galopem, chcąc widocznie uniknąć dalszej rozmowy. Moja klacz pogalopowała również i tak wjechaliśmy na polo wyścigowe. Na zakręcie, w nagłem przejściu z cienistego lasu na rozległą przestrzeń, moja klacz spostrzegła wielką, migocącą kałużę. Przelękła się, skoczyła w prawo i pchnęła zadem konia mego towarzysza. Wówczas, ze zdumieniem, które wyrwało mi dwukrotny okrzyk: „Ależ, oszalałeś pan, oszałeś chyba!“ — ujrzałem, że Montchal podniósł szpicrutę i zaciął gwałtownie moją klacz. — Ta skoczyła znów
Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/132
Ta strona została przepisana.