raźliwszego! Bałem się, żeby burza i Eweliny nie wyrwała ze snu... Zdawało mi się, że słyszę, jak się porusza i pocichu, bez światła, poszedłem do jej pokoju, aż do łóżka. Spała.
Spała, a nawet w tym śnie kochała mnie jeszcze, bo gdy usiadłem na chwilę przy łóżku, ręka moja zetknęła się z jej dłonią i, choć nie odzyskała przytomności, odgadywała widocznie przez sen, że to ja, bo palce jej zacisnęły się zlekka dokoła moich. Ten ruch taki tkliwy, taki pełen ufności przypomniał mi inną naszą rozmowę i to, co mi powiedziała nie dalej, jak onegdaj wieczorem. Jechaliśmy drogą wiodącą do Pausilippo, a chwila była znów czarowna: księżyc wschodził na niebie szafirowem, bardzo ciemnem i bardzo łagodnem, aksamitnem, piękne zarysy zatoki zlewały się, zacierały w tym blasku elizejskim. Miasto za nami rozściełało się na wybrzeżu, hałaśliwe, oświetlone, a w dali, na stokach wulkanu, rozlewała się lawa czerwonemi plamami. Morze rozedrgane, rozpościerało się miejscami czarne, miejscami lśniące. Gromady chłopców i dziewcząt biegły nieustannie za naszym powozem, dzieci żebrały, jedne fikając koziołki, jak akrobaci, inne rzucając z niesłychaną zręcznością kwiaty do powozu. Patrząc na nie zaczęliśmy mówić o dzieciach opuszczonych i nagle Ewelina, zwróciła się ku mnie i spytała:
— Czy między kolegami znałeś dużo takich, którzy mieli dzieci nieprawe i porzucili je?...
— Kilku — odparłem; — dlaczego?...
Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/199
Ta strona została przepisana.