był spokojniejszy, jego twarz miała ów wyraz naturalny, taki trudny do przybrania znienacka. Natomiast w sztucznej dobroduszności, z jaką d’Andiguier powitał młodą kobietę, był jakby ślad przymusu, który nie mógł ujść niepostrzeżenie przed jej zaostrzoną uwagą. Uprzedzając pytania Eweliny, starzec mówił:
— Ty u mnie o tej godzinie?... Co się znów roi w tej brzydkiej główce?.. Byłaś niespokojna o niego?... A więc masz go! Jest tutaj...
— Nie wątpiłam o tem — odarła Ewelina — ale chciałam być pewna.
— Jak ty to mówisz!... — rzekł d’Andiguier. — Dlaczego?...
— Dla niczego — odpowiedziała Eewelina, rumieniąc się.
Jak wszystkimi ludźmi bardzo delikatnymi, którzy, pod wpływem podejrzliwości, dopuścili się prawie szpiegostwa, Eweliną miotało gorączkowe pragnienie dowiedzenia się odczuwanej tajemnicy i wstyd, że umyślnie tak zaskoczyła męża. Teraz przyszła na niego kolej wysunięcia się na widownię i zasłużenia na szacunek swego sędziego, jak powiedział, energią w dotrzymaniu danego słowa. Zwracając się tedy do pana d’Andiguier’a, zaczął tonem zniechęcenia:
— Czy nie miałem słuszności w tem, co mówiłem panu przed chwilą?... To właśnie niweczy cały mój spokój. Wyczerpuję się w walce z temi jej urojeniami, których się pozbyć nie może. Ale postanowiłem usłuchać pańskiej rady, nie zamilczę
Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/266
Ta strona została przepisana.