żdemi odwiedzinami starca, śledziła postępy cierpienia na jego twarzy. Nie. Zanik zdrowia d’Andiguier a nie był jedynie powodowany przyczyną fizyczną.
Widywała go chorego dawniej i przekonała się z jakim stoicyzmem znosił ból. Jego trawiła zgryzota, podobnie jak trawiła Stefana. I była to ta sama zgryzota. Ten panował nad sobą od owej straszliwej nocy, kiedy chciał się targnąć na własne życie. Ale to zachowanie się, obliczone na oszukanie Eweliny, nie uśpiło bynajmniej jej podejrzeń. Tamten również panował nad sobą, tylko opłacał ten wysiłek powolnem konaniem. Dlaczego? Jakiejże okropnej natury była ta tajemnica, którą przed nią ukrywano, że nietylko wytworzyła odrazu porozumienie między obu mężczyznami, ale jeszcze ugodziła w d’Andiguier’a, jak nieszczęście osobiste?
Młoda kobieta od pierwszego dnia bowiem wyczytała w oczach starca i czytała to samo wyraźnie za każdą jego wizytą, że niecierpiał już za nią, lecz cierpiał za siebie. Dla przekonania się, że nie śniła, stwierdzając tę zmianę, przypominała sobie tylko pierwszą część rozmowy w małem muzeum na ulicy De la Chaise, gdy, z okrzykiem rozpaczy, przyszła mu opowiedzieć swoją niedolę. Jak on mówił do niej wówczas, z jakiem wylaniem serdecznem! Jak widocznem było, że w owych chwilach nie ukrywał nic, że poryw jego litości nie miał żadnej utajonej przyczyny! Jak w ruchach, w uścisku dłoni, w intonacyi głosu, w zaniepokojonem spojrzeniu dostrzegała współczucie nią wyłącznie, najzupełniej
Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/276
Ta strona została przepisana.