byłoby to niemożliwe... — I z takim samym niepokojem w głosie, z jakim chirurg zatapia narzędzie stalowe w ranę, niepewny, czy nie natrafi na naczynie krwionośne, spytał: — Czy nie sądzisz, że powinnabyś już widzieć się z mężem?
— Niech przyjdzie... — odparła po chwili milczenia. Powieki jej zatrzepotały, i była to jedyna oznaka wzruszenia, jakiem ją przejęły słowa d’Andiguiera. Czekała na nie, jak raniony czeka na stal chirurga, i powtórzyła: — Niech przyjdzie...
— A kiedy? — spytał d’Andiguier.
— Kiedy pan zechce — odpowiedziała. — Teraz... Tylko — i śliczna twarz zapadła, blada, w której źrenice pałały gorączkowym blaskiem, wykrzywiła się, jakgdyby chorej tchu zabrakło w piersi. — Tylko niech mi o niczem nie mówi!...
— Jak ty cierpisz — rzekł d’Andiguier — i jaki nasz żal do niego!...
— Nie — odparła, potrząsając znużoną głową — nie mam do niego żalu. Nie mam żalu do nikogo... — I ciągnęła dalej, jakby mówiąc do siebie głosem, w którym d’Andiguier odnalazł dźwięk głosu macki, gdy po śmierci Montéran’a, nosząc w łonie tę córkę właśnie, spowiadała mu się ze swojej niedoli: — Gdy kobieta oddaje się tak, jak ja mu się oddałam, już się nie odbiera. Nie mogłabym przemienić mego serca, gdybym nawet chciała i choćby było zranione śmiertelnie... Być nieszczęśliwą, to nie znaczy jeszcze mieć żal. Kochałam go z taką mocą, tak bez zastrzeżeń, że kochać go będę zawsze... I kocham
Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/306
Ta strona została przepisana.