cego przez uchylone wysokie okna. Stopniowo oddech Eweliny stawał się regularniejszy, konwulsyjne wzburzenie, które ją ogarnęło, gdy weszła, uspakajało się, i d’Andiguier, tonem pełnym tkliwości, niby strofującym a pieszczotliwym, jaki chętnie względem niej przybierał, zaczął mówić:
— Już ci lepiej?... Czy to rozumnie, żeby w twoim stanie przychodzić tu z ulicy Lisbonne?... — Malclerc’owie zamieszkiwali od czasu powrotu de Paryża, dawny pałacyk pani Duvernay. — Trzeba było napisać, że czekasz na mnie u siebie... przecież to takie proste... Byłbym przyszedł natychmiast,
— Wiem — odparła pani Malclerc.
Uśmiechnęła się z wyrazem wdzięczności, lecz wnet odmalowało się na jej twarzy przerażenie i ciągnęła dalej:
— U mnie? Nie, nie. Niepodobna... Stefan dowiedziałby się, że pan jest u mnie... Byłby wszedł podczas naszej rozmowy. A temu należało zapobiedz za jakąbądź cenę...
— A więc to o niego chodzi? — pytał d’Andiguier — i o twoje pożycie małżeńskie?...
Młoda kobieta schyliła głowę na znak potwierdzenia.
— Odgadłem tedy! — zawołał — nie jesteś szczęśliwą! — i, nie bucząc na doniosłość słów swoich, powtarzał: — Nie jesteś szczęśliwą i ty także... Ale jam przy tobie, gotów być ci pomocą, podporą, obroną... Zaufaj mi i powiedz wszystko. Co się dzieje?
Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/67
Ta strona została przepisana.