go przygotowała do mojej wizyty. Jak ci się zdaje, kiedy będę mógł pójść do niego?
— Ależ zaraz! — zawołała. — Zastanie go pan teraz w domu. Czeka z pewnością na mnie. Wyszłam rano, mówiąc, że idę do kościoła. Nie skłamałam.
Wstąpiłam do św. Klotyldy, tam, gdzie był ślub biednej mamy. Tak mi tego było trzeba!... Niech pan przed nim nie ukrywa, że przyszłam do pana. Przeciwnie. Widzi pan, nie trzeba go przygotowywać. Jeśli nie zwierzy się panu teraz, pod wpływem wzruszeń ubiegłej nocy, to już nigdy nie nie powie... Niech pan idzie, dobrze? Weźmie pan mój powóz... stoi przed domem. Ach! pan mnie uratuje! pan mnie uratuje!... Jak ja się tu będę modliła!...
W porywie naiwnego zapału pobożności pobiegła, gdy starzec był już w progu, raz jeszcze ku niemu, i nakreśliła znak krzyża na jego czole i piersi. A skoro została sama, uklękła istotnie przed fotelem, w którym siedziała podczas swej długiej i okrutnej spowiedzi. Madonny starych mistrzów, które zdobiły muzeum Filipa d’Andiguiera, słuchały niewątpliwie wielu gorących modlitw, jakie ku nim wznoszono, gdy uśmiechały się w zadumie, wśród ciszy kaplic włoskich, pierwotnej swej ojczyzny. Wszelako nigdy u ich stóp nie łkało serce czystsze i bardziej zbolałe od serca tego dwudziestodwuletniego dziecka, które było w przededniu macierzyństwa i które w tych zaczątkach małżeństwa, kiedy wszystko jest nadzieją, światłem, ufnością, szamotało się z tajemnicą, nie podejrzewając, niestety, całej jej goryczy!
Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/80
Ta strona została przepisana.