Gdy przybył do pałacyku na ulicę de Lisbonne, Malclerec powitał go temi słowy:
— Spodziewałem się pana. Byłem pewien, że Ewelina udała się do pana i że pan tu przyjdzie... — Po chwili dodał: — I tak lepiej... — Zrezygnowany ton, jakim wypowiedział ostatnie wyrazy, uderzyły starca. Zgadzały się aź nadto z postawą obecną tego człowieka, którego widywał dotychczas takiego pewnego siebie, wyniosłego niemal, a który stał teraz przed nim, jakby upokorzony, jakby zwyciężony, jakby złamany w samej istocie swojej energii życiowej. — Co Ewelina powiedziała panu? — spytał jeszcze Malclerc. — Niech mi pan powtórzy wszystko. Mogę wszystko słyszeć,
I z ręką, opartą na biurku, z czołem w dłoni wysłuchał do końca opowieści d’Andiguier’a o rozmowie z młodą kobietą; nie przerwał mu żadną uwagą, a wzruszenie zdradzał jedynie chwilowem, nerwowem drganiem ust. Następnie zwrócił na interlokutora swego piwne oczy, których kontrast z płowym odcieniem włosów nigdy tak silnie, jak teraz, nie nasunął d’Andiguier’owi na myśl podobieństwa Stefana do jakiegoś portretu starożytnego, i rzekł:
— Znam pana oddawna, panie d’Andiguier, chociaż pan mnie nie znał... od lat dziesięciu przeszło... Szanowałem zawsze, czciłem w panu jeden z najpiękniejszych charakterów, jaki istnieje. Dowodem tego ów list, o którym mówiło panu to biedne dziecko, a który istotnie przygotowałem, by go panu oddano po mojej śmierci. Bo to prawda, chciałem umrzeć...
Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/87
Ta strona została przepisana.