Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/109

Ta strona została przepisana.

chanym wzrokiem tonąc w jego twarzy — dziecko, któreby miało twoje oczy, twoje usta. Kochałabym je nad życie!
— Ja zaś nie pragnę tego — odrzekł Armand — zbytby mi było bolesnem patrzeć, że syn nasz nie mnie ojcem swym nazywa.
— Nie ciebie?... — wykrzyknęła Helena.
— Czyż mogłoby być inaczej? — odparł zdziwiony.
— Ależ w takim razie musielibyśmy ztąd wyjechać. Czyż sądzisz, że Alfred chciałby mnie zatrzymać teraz, kiedy już żoną być mu nie mogę?
Armand słuchał jej słów, myśląc w duchu:
— I ona także... Chciałbym wiedzieć, co je zmusza do udawania, wobec kochanka, że przestały już być żonami swych mężów?...
I mimowoli po ustach jego przemknął ten sam szatański uśmiech, którym dotąd przyjmował podobne zwierzenia czynione przez inne kobiety, a dzięki któremu był teraz opuszczonym przez wszystkie dawne kochanki. Tamte kłamały miłość, cofnęły się przeto przed jego niewiarą... ale Helena, która kłamać nie umiała, nie mogła znieść tego uśmiechu, ani towarzyszącego mu spojrzenia. I po cóż oddała się ukochanemu, jeżeli uśmiech ten znów wraca na jego usta? Wobec tej nieufności, nad którą cierpiała tyle w początkach swego stosunku z Ar-