wie przechodząc. W zaroślach labiryntu, bawiły się dzieci, których krzyki aż do niej dochodziły, budząc w niej wspomnienie dalekich, przez czas zatartych wrażeń. Na końcu tarasu spostrzegała wreszcie Armanda, podnosiła się wtedy z miejsca, idąc ku niemu, a w spojrzeniu ukochanego widziała, że sprzeczność jej stroju z prostotą krajobrazu, różowej jej cery z czarnością cedrowych liści, czyni ją stokroć ładniejszą. Chodzili wtedy po ustronnej części ogrodu, tej, która dla roślin przeznaczona, obok parowiekowych drzew, których stare ogipsowane pnie opierają się na żelaznych drągach. Czy niebo było pogodne, czy chmurami zamglone, w jej oczach zawsze słońce świeciło, skoro tylko spostrzegła Armanda... Raz, w ponury lutowy poranek, przechadzając się razem po jednej alei tego ogrodu, Helena zaczęła, opowiadać ukochanemu historyę znajomej jej pani, którą mąż wypędził z domu, dowiedziawszy się, że miała jednocześnie dwóch kochanków.
— Niewidka różnica — zauważył młody człowiek ze złośliwym uśmiechem — inne także miewają po kilku... ale po kolei...
— Inne?... — przerwała Helena, którą znów ogarnął bolesne złowrogie przeczucie — nie możesz przecież sądzić tak źle o wszystkich kobietach?
Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/113
Ta strona została przepisana.