Po odejściu Armanda, Alfred, pożegnawszy Helenę, poszedł do swego pokoju i tu w samotności oddał się głębokiej rozpaczy serca. Teraz już wszelka wątpliwość stawała się niepodobną. Żona kłaniała przed nim. Fakt ten przerażał go niewymownie. Pamiętał, jak mówiła głosem, którego znał wszystkie odcienia: „Jak się pan miewa od wczoraj?“ Wyrazy te dźwięczały mu w uszach nieustannie, bolesnem echem rozlegały się w jego sercu. Teraz już na zawsze musiał utracić wiarę w dźwięki jej srebrzystego głosiku, w spojrzenia tych oczu ukochanych. Nieszczerość w małem nie istnieje, kto raz skłamał, zawsze skłamać może. Uznanie tego prawa, przeświadczenie o którem nie pozwalało Armandowi wierzyć Helenie, dręczyło Alfreda w tej chwili. Skłamała!... Skłamała!... Na tę myśl szalał z rozpaczy, przechadzając się wzdłuż i wszerz po gabinecie. Na jednej ze ścian pokoju widniała duża, czarna tablica zapisana algebraicz-