podbiegła do młodego człowieka, zarzuciła mu ręce na szyję a okrywając usta jego pocałunkami, zapytała zalotnie głosem, którego wesołe dźwięki zdradzały radość z odzyskania tak długo oczekiwanej swobody:
— Jak się masz, Armandzie, czy kochasz mnie dzisiaj?
— A ty czy nie przestałaś mnie kochać? — zapytał z kolei zagadnięty, głaszcząc twarz młodej kobiety, która osunąwszy się na ziemię, położyła głowę na kolanach przyjaciela i patrzyła nań z wyrazem gorączkowego zachwytu.
— Ach, niewdzięczniku, czyż potrzebuję zapewniać cię o tem?
— Nie — odparł Armand — wiem, że kochasz mnie... bardzo. Dźwięcząca w głosie jego ironia, nadawała słowom tym prawie żartobliwe znaczenie. Helena jednak wysłuchała tego szyderstwa z uśmiechem kobiety, która wie co na nie odpowiedzieć.
— Więc nigdy ufać mi nie będziesz? — spytała a chociaż oczy jej mówiły, jak bardzo czuje się szczęśliwą, przecież cień smutku przemknął po jej twarzy, gdy mówiła dalej — czyż nie możesz wierzyć w moje uczucie, nie mając tego ostatniego dowodu?...
— Dowodu — przerwał Armand — nazywasz to dowodem! ależ zaparcie się samego siebie jest nie dowodem, lecz treścią uczucia...
Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/15
Ta strona została przepisana.