Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/156

Ta strona została przepisana.

— O! tak — zaczął Alfred — a drżący głos jego zdradzał jak bardzo przykrą mu była ta rozmowa — wiem że jesteś moim przyjacielem... Tak wierzyłem w to i wierzę zawsze...
Zdawało się, że wsłuchiwał się pilnie w dźwięk swych słów, aby się upewnić o ich szczerości. Raz jeszcze powtórzył.
— Wierzę ci, Armandzie — patrząc na przyjaciela wzrokiem tak badawczym, jak nigdy dotąd spojrzeć się nie ośmielił.
W tej chwili z oczu jego znikł bez śladu wyraz obawy i nieśmiałości, sprawiającej, że w każdej sprzeczce Alfred zawczasu pokonanym bywał, choć niejednokrotnie słuszność po jego była stronie.
— Właśnie dlatego, że wierzę w twoją przyjaźń — mówił dalej — przyszedłem dziś tutaj. Słuchaj, Armandzie, jestem najnieszczęśliwszym z ludzi...
Młody baron podniósł głowę, którą schylił był przed chwilą pod pozorem dolania herbaty do pełnej prawie filiżanki — w rzeczywistości zaś dla uniknięcia spotkania wzroku przyjaciela. Z pewną obawą spojrzał na tego prawego człowieka, którego przecież tak lekceważąco osądził myślą w przeddzień pierwszej schadzki z Heleną. W każdej innej chwili Armand byłby roześmiał się szyderczo z oszukanego męża, który