Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/179

Ta strona została przepisana.

rę pierwszych dni swojej miłości, przy każdem rozstaniu się z Armandem pytała w duchu:
— Jakim go zobaczę nazajutrz?...
I teraz oto, podczas gdy młody człowiek zdejmował z niej okrycie, czuła się szczęśliwą... i niespokojną. Prawdziwy odcień powitania zawierał się dla niej w pierwszym pocałunku. Podniosła woalkę i wtedy dopiero powiedziała mu „dzień dobry“, opierając głowę na ramieniu kochanka i spoglądając nań badawczym wzrokiem. Przelotne to spojrzenie wystarczyło, by w twarzy jego dostrzegła przedwstępne zwiastuny czekającej ją rozmowy. Armand nic jeszcze nie powiedział, a jednak Helena zrozumiała już, że nie dla obejrzenia albumów została tu wezwaną, że powód, którym Armand wymówił się od wczorajszej schadzki był przez niego zmyślonym, że coś ważnego zajść tu musiało. Ale co? Przecież od owego spaceru w ogrodzie des Plantes był on pieszczotliwszym, czulszym, mniej skrytym niż dotąd. Chwilami ośmielała się nawet otwarcie wyjawiać przed nim swoje uczucia. I oto znów na niebie ich miłości zjawiały się czarne, burzą brzemienne chmury... Cóż on jej chce powiedzieć? Dlaczego nie znalazł dla niej innej pieszczoty prócz pogłaskania ręką jej włosów? Po chwili milczenia Ar-