— Nie! ty jesteś moim katem! To twoja wina... Tak, to ty stałeś się przyczyną mego upadku. Odpowiadaj: jakie miałeś prawo tak się ze mną obchodzić? Co zawiniłam względem ciebie? Czy skłamałam kiedykolwiek? Dlaczego zwątpiłeś o mej miłości?...
Nie, mój najdroższy. Jesteś tak dobrym, tak łagodnym, kocham cię nad życie... Przebacz mi! przebacz... boleść mnie zabija!...
Tak płakała, zdradzając w słowach bez związku, to przeklinających, to znów czułych, różnorodność uczuć, które szaloną burzą wrzały w jej sercu. Wreszcie fizyczne zmęczenie przemogło, złamanym głosem szepnęła:
— Pozwól mi popłakać trochę... to mi ulgę przyniesie... Nie mów nic do mnie...
Armand oddalił się od jej fotela. Jakże bezsilnym czuć się musiał wobec szalonego wybuchu tej rozpaczy! Przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju, w którym ponury zmrok zapadać zaczynał... Szlochanie Heleny stało się teraz pokornem, cichem, podobnem do płaczu małego dziecięcia. Frenetyczny bunt ustąpił teraz miejsca westchnieniom, które poruszyły do głębi serce młodego człowieka. Nie usiłował on już pocieszać jej, nie usiłował wszczynać walki z okrutnem przeświadczeniem, które narzuconem zostało jego sercu. Litość nad
Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/241
Ta strona została przepisana.