Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/243

Ta strona została przepisana.

przed nim swe serce i on je ujrzał wreszcie, widział krew, broczącą z rany przez niego zadanej. Żadne z nich nie wiedziało, ile czasu spędzili tak w milczeniu: on chodząc nieustannie, ona płacząc cichemi łzami. Armand pierwszy zbliżył się, ujął jej rękę, miękką wilgotną, chłodną i do ust ją poniósł. Z oczu jego stoczyły się dwie wielkie łzy — pierwsze od lat wielu — a Helena, pogrążona w czarnej otchłani rozpaczy, znalazła jeszcze w sercu litość dla swego kata.
— Nie płacz — zawołała i przyciągnąwszy go do siebie okryła twarz jego namiętnemi pocałunkami.
Armand czuł gorący jej oddech na oczach, ustach i czole. Nadie odepchnęła go od siebie. Podniosła się z miejsca. Przed oczyma jej wyobraźni stanęła postać nowego kochanka.
— Ach! — zawołała rozpaczliwie — nie mam już nawet prawa być ci pociechą... Żegnam cię, żegnam Armandzie... a tym razem żegnam na wieki...
Przesunęła ręką po włosach Armanda, po jego twarzy, jakby pragnęła przekonać się o rzeczywistości istnienia człowieka, którego tak gorąco ukochała i wyrywając mu się, szybko ku drzwiom pobiegła.
— Dokąd idziesz? — zapytał.