konie tak szybkim biegną kłusem. Bez celu kazał się wozić po nieskończenie długich ulicach stolicy. Małe, czarne domki snuły się zwartym szeregiem, gdzieniegdzie wzrok jego spotykał skwery sztachetami otoczone, place z pomnikami o zakurzonych barwach, łub parki, których trawniki dostarczały owcom pożywienia. Nad tem olbrzymiem mrowiskiem rozciągało się sklepienie ołowianego nieba; czasami żółtwawe chmury zasłaniały widnokrąg, albo mgła tonęła w potokach ulewnego deszczu lub też mroźne, wilgotne powietrze przesiąknięte było wyziewami węgla. Tłumy ludzi płynęły na ulicach, ale Armand nie poznawał żadnej twarzy — wtedy, gdy przez długie godziny błądził po ulicach, gdy się budził, jadł lub ubierał — nie opuszczała go ani na chwilę, myśl pełna boleści, zawsze obecna, zawsze prawie niezmienna.
Jakąż więc była treść tej uporczywej a dręczącej myśli? Ciągle i zawsze wspomnienie Heleny, a okropne wyznanie, uczynionę przez nią podczas ostatniej ich rozmowy, dźwięczało mu w uszach nieustannie; odtwarzał w swojej pamięci postępek, który ona wyznała słowy tak jasnemi, tak okrutnie dokładnemi. Widział ją ciągle w objęciach pana de Varades; bo pewien był, że po przejściu pierwszego paroksyzmu rozpaczy, Hele-
Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/248
Ta strona została przepisana.