różnemi narzeczami. Były tam niemki, wysokie i tłuste, wysmukłe francuzki i angielki wyróżniające się dziewiczo skromnym wyrazem twarzy. Wszystkie prawie niemłode już były, oczy ich dzikim pałały blaskiem. Jakież tajemne, zbrodnicze może dzieje rzuciły te biedne dziewczęta zdala od ojczystego kraju, pod mgliste niebo północy, na bruk ulic zapełnionych ruchem i gwarem świata handlowego? Żal ściskał mu serce patrząc, jak młode o angielskim profilu istoty otwierały drzwi od szynku i wypijały jednym tchem duże kieliszki wódki. Z rozpalonemu policzki wracały na ulicę i rozpoczynały swą hańbiącą wędrówkę, rozgrzane alkoholem przeciw ostremu klimatowi, gęstej mgle i podmuchom zimnego wiatru. Armand przyglądał się jak chodziły, wracały, zaczepiały jednych, obrzucały zniewagami innych, rozmawiały między sobą: patrzył na te tłumy potępionych, rojące się na ulicach. Tak — potępionych! bo żadna z nich zbawioną nie będzie, ani żądna rozkoszy prostytutka, polująca na mężczyzn, którzyby składali jej w dani klejnoty i powozy, ani wiarołomna żona, padająca ofiarą pokusy i ciekawości nowych wrażeń. Nic ich nie zbawi, bo nic zbawczego nie istnieje!... Armand przechodził nieraz przed świątyniami i myślał wtedy, że miliony ludzi wierzy w boskiego zbawcę.
Strona:PL P Bourget Zbrodnia miłości.djvu/263
Ta strona została przepisana.