Roger postąpił krok naprzód.
Montalt zamiast się cofnąć, zakręcił szpadą w kółko i wytrącił szpadę z ręki Rogera:
— Cierpliwości — mówił daléj, gdy Roger zawstydzony podnosił szpadę — słuchałem przecież kazania pana Stefana, i twoich obelg wczoraj, mój młody przyjacielu... oczekuję tu na parę osób... jesteśmy teraz sami nic nas nie nagli...
Roger stanął naprzeciw niemu.
— Zaiste — zawołał nabob — dziwne jest przeznaczenie niektórych ludzi... Co do mnie, ile razy świadczyłem dobrze, zawsze byłem przez los ukaranym... z pięciu ludzi, na których tu czekam...
— Pięciu? — powtórzyli młodzieńcy.
Montalt mówił ciągle:
— Jeden tylko nie jest mi obowiązanym do wdzięczności i przyjaźni... z czterech zaś pozostałych, was Stefanie i Rogerze uważałem za moich synów; trzeci jest biedny młodzian, któremu ocaliłem życie... czwarty...
Przyłożył rękę do czoła i nie skończył.
— Trzech pierwszych — mówił poważnie — którzy mnie byli winni wdzięczność
Strona:PL P Féval Dziewice nocy.djvu/1257
Ta strona została przepisana.