Penhoel doznawał podobnej trwogi, jaką bylibyśmy przejęci widząc nieszczęśliwego idącego bez obawy i uśmiechającego, gdy tymczasem za nim w cieniu, wznosi się uzbrojona ręka zabójcy.
Pierwszą jego myślą było ostrzedz ich o niebezpieczeństwie. Złożywszy obie ręce w kształcie trąby, przesłał przez nią słów kilka, lecz wiatr smagający gwałtownie w twarz jego, przekonał go o bezskuteczności tego środka. Ten sam wiatr który przyniósł donośne wyrazy wymówione na przeciwnym brzegu, stawiał głosowi Penhoela nieprzezwyciężoną zaporę.
Wahał się. Burza się wzmagała i nie można już było dosłyszeć dźwięku trąby i szumu wody.
— Będę miał dość czasu.... — pomyślił — goniec jest jeszcze daleko.
Cofnąwszy się nazad, postąpił wzdłuż muru i wbiegł bo chaty Benedykta Haligana, gdzie mała latarka wydawała słabe światełko z pomiędzy obnażonych gałęzi kasztanów.
Nieznajomi podróżni, zatrzymani na drodze
Strona:PL P Féval Dziewice nocy.djvu/132
Ta strona została przepisana.