gdy Robert i Błażej wjeżdżali na główną ulicę, poczciwy Géraud wołał z daleka:
— Miejcie baczenie na urwiska... strzeżcie się ułanów i wylewu!...
Robert i Błażej puścili konie kłusem i wyjechali z miasta.
Już się zmierzchało gdy byli na czystém polu. Czas był prześliczny, lecz słońce zachodziło w łoże ciemnych chmur obwiedzionych purpurowemi pasmami i chwilowo nagły powiew wiatru wstrząsał suchemi liściami na gałęziach drzew.
Robert dumał, lecz jego zamyślenie było radośne i tryumfujący uśmiech unosił filuternie końce ust jego. Błażej nie posiadał się z upojenia gdy towarzysz jego rozpościerał się na swym grubym koniu przybierając pozycje jeźdźca cyrku Olimpijskiego.
i Jedna rzecz go dręczyła, to jest milczenie.
— Czyby nie można pomówić — odezwał się głosem pokornym i pieszczotliwym.
— Mów jeżeli ci się spodoba.
— Wybornie... a więc mój drogi.... wy-