Ich ręce drętwiały a z piersi wydobywały się przytłumione jęki.
Gdy głos Penhoela doszedł do nich po raz pierwszy, ich konanie trwało już od dawna.
Ich wyprężone ramiona słabły i czuli z rozpaczy zbliżający się chwilę, w której będą zmuszeni opuścić pnie służące im za ostatni środek ratunku.
Obaj razem umilkli.
— Czyś słyszał? — zapytał Robert nie śmiejąc wierzyć swym uszom.
— Tak — odpowiedział Błażej — lecz czyliż nas znajdy.
— Są jeszcze zbyt daleko i siły mnie opuszczają.
— Zdaje mi się że nie mam władzy w palcach.
Nabrawszy tchu wydali razem krzyk donośny.
Na to wezwanie odezwało się echo, jeszcze słabe lecz wyraźne.
— Nadjeżdżają — rzekł Robert z uniesieniem radości; — jeżeli Bóg nas ocali Błażeju, potrzeba pokutować i żyć po chrześcijańsku...
Strona:PL P Féval Dziewice nocy.djvu/176
Ta strona została przepisana.