Strona:PL Paweł Sapieha-Podróż na wschód Azyi 326.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się, rozpacz mnie ogarnia — dwie godziny mijają, ja wciąż pędzę, by to stado dognać... Było rzeczywiście stado, ale o mil Bóg wie wiele — a ja widziałem fata morgana. Tu równina bez końca, niezmierna, pusta; nareszcie pytam, wieleż jeszcze do stanicy następnej — 6 li — ale tych 6 li bez końca. Jako prawdziwy nowicjusz w rzeczach wielkich, prawdziwy Europejczyk, nerwowy i o małym widnokręgu, do rozmiarów lilipucich Europy przywykły, szamotam się, nerwuję, gniewam, rzucam — wobec tego przestworza, które mnie swą nieskończonością przygniata. Do jakiegoś celu dobiedz, coś dogonić, jedyną moją myślą i życzeniem — szukam za jakimś rzeczywistym, nieurojonym przedmiotem poza sobą — jedyną rzeczywistością na tym bezdennym obszarze była moja telega i wiozące ją poczciwe Mongoły. Na nich skrupić całą moją złość karła postanowiłem, i jak gdyby te biedaki winne były temu, że ich kraj taki nieskończony, zaczynam krzyczeć i bić! Dostało się pierwszemu z kraja; gdym palnął raz i drugi nahajem, mój boy, Chińczyk, miał pierwszy raz w życiu myśl dobrą; siedząc w teledze, gdziem go zamiast siebie umieścił, woła do mnie: »Panie, ten człowiek jest bardzo ubogi...« Ochłonąłem — daję rubla poczciwemu Mongołowi na odszkodowanie batogów, biedak czołem w ziemi ryje, by mi swą radość i wdzięczność okazać. Ale nareszcie dojechaliśmy; wieczór, spokój, namiot, mój materac, herbata, chłód. Siadam przed namiotem i patrzę. Ależ bo i patrzeć było na co! Słońce już zaszło, ozłociwszy cudnym żarem różowo-złocistym kącik firmamentu. A z poza krańca stepu wychylił się miesiąc — taki miły, cichy, sierp z brzuszkiem na prawo, więc pierwsza kwadra. Wszystko się do snu układa, wszystko cichnie i zamiera — tylko tam daleko, wielbłądzica przy wodzie, od cielęcia swego odłączona, żałośnie, tak smętnie, przeciągle woła za dziecięciem swojem. Potem cichy, stłumiony słychać głos modlących się Mongołów w którejś z jurt sąsiednich. Poczem wszystko cichnie — sen zmorzył i żałość matczyną i głos nabożnych — księżyc już ku horyzontowi się skłania, zostają tylko te pyszne, błyszczące jak brylanty najcudniejsze gwiazdy, i step, puszcza bezmierna. Panie, Tyś łaskaw, żeś mi pozwo-