Cośby nan przekąsić warto.
Kowalku, mam chęć zażartą.
W mojéj izbie, mój Harbuzie,
Będziesz mógł rozruszać buzię.
Mam podobno — nie na drwinki
Kawałek świeżuchnéj szynki.
Pomnisz te młodzieńczéj krasy
Pełne i szczęśliwe czasy,
Gdyśmy to przy pełnéj szklance
Studentami w Salamance
Razem żyli. Pomnisz równie,
Jak buńczuczno, jak zuchwale
Szydziłem w wolności szale
Z Amora i Afrodyty,
Marnemi-m ich bogi zwał,
Z wdzięków jéj i jego strzał
Niby z świateł i piór zwity
Tryumfujący szaleniec
Nosiłem na głowie wieniec.
Bogdaj była, mój Lisardo,
W tym nierównym boju bardo
Pierś się moja nie stawiała,
Nie doznałbym, co ich mściwość!
Bogdaj była jego strzała,
Co bez szkody często wzlata
Ponad dziedzinami świata
W powietrzu rozwianym błyskiem,
Ale nie zemsty pociskiem
Nasiąknięta jadem takim,
Że wypadłszy pierzym lotem
W powietrzu leciała ptakiem,
A w pierś uderzyła grotem
I teraz ssie ją, jak żmija.
Pierwszy raz, gdym drgnął z przelotu
Tego okropnego grotu
(Co rani a nie zabija,
Tem straszniejsze jego rany) —
Był to roku młodociany
Czas, czarowny wieczór kwietni,
Lecz nie — było to o świcie.