Strona:PL Pedro Calderon de la Barca - Dramata (1887).djvu/118

Ta strona została przepisana.

Słuchasz i dziwisz się może,
Że wziąłem wieczór za zorze,
Oto nawał chmur w błękicie
W dzień ów czoło nieba brudził
I świt o zmierzchu się zbudził.
Więc lubiąc takie spacery,
Z mojéj studenckiéj kwatery
Wyszedłszy, krokiem nieszparkim,
Nie kładąc przechadce kresu
Wszedłem do Aranjuesu,
Który, że blizko Ocańa
I wstępu zwykle nie wzbrania,
Ulubionym był nam parkiem.
Ku ogrodom mię wabiła
Tajemnicza jakaś siła,
Widziałem je razy tyle!
Wejście, jak wiesz — pod tę chwilę,
Gdy majestat w nich nie gości,
Otworzone publiczności.
Ku wyspie zwróciłem kroki,
O niepojęte wyroki!
Tam gdzie masz się spotkać z szkodą,
One fatalnie cię wiodą.
Jak motyl, gdy nieopatrznie
Nęcony światła zachceniem
Z własną śmiercią igrać zacznie
I nad czerwonym płomieniem,
Jak zawieszony u sidła
Wstrząsa karminowe skrzydła;
Tak nieszczęśliwy po woli
Koniecznej, zdradzieckiéj doli
Nie wiedząc, co go popycha,
Ku przepaści się uśmiecha.
Tam więc u pierwszéj krynicy,
Co bije z drążonéj skały
I z której, jakby się bały,
Że się przeleje potopem,
Skoro jéj więzy rozpęta,
Chodzą pić wszystkie zwierzęta
Parku, — tam stała kobieta
Od świeżych mirtów odbita
Zjednostajnionéj zieleni,
Gdzie w szmaragdowych pierścieni