Do cię — Harbuz, precz uciekaj.
Gdy ty do niéj — w bramie czekaj,
Bo iść z panem nie wypada.
Tak wiecznie masz na mnie fukać?
Niedola na moje mać!
I to ma się służbą zwać?
Idę indziéj szczęścia szukać
I bardziéj ludzkiego pana,
Bo — niech mię tu grom położy —
Nigdzie miéć nie mogę gorzéj.
Znajdę choćby luterana,
Choć chudego palestranta,
Choć jakiego chudeusza,
Co nic nie ma prócz gieniusza,
Liczykrupę albo franta,
Poetę, co pcha swój wózek
Z komedyami ciasną dróżką;
Będzie panem tam i służką
W własnéj osobie Harbuzek.
Znajdzie się synek mamaszy
Lub szczebiotliwy papinka,
Albo miękliwy malinka,
Choć ten mię najbardziéj straszy —
Wszystko to, co mi się zdarza,
Tak ci, Harbuzie, nie nowe,
Że nie przeszło mi przez głowę
Powtarzać; — któż na to zważa?
Wszak byłeś świadkiem intrydze:
Naprzód tak pełną obcesu
Na drodze do Aranjuesu,
Potém ją w jéj domu widzę,
Tam kłopotu mię nabawia
Ta przedziwna awantura
Tak podobna do tej, która
Don Feliksa w zazdrość wprawia.
Dzisiejszego do mnie ranka
Sama wpada, zostać prosi,
Mnie samego złość unosi.
Myślę: Feliksa kochanka?...
Schodzi nie wiem skąd — jak z chmury,
Jak przypadła, tak ucieka,
A, toć rozdrażnią człowieka