Cokolwiek tutaj obaczysz,
Nie bój się. (Kładzie maskę.)
Wreszcie, mi raczysz
Powiedzieć, przychodzę po co...
Z domu wywołujesz nocą,
Wyprowadzasz mię w ulicę,
I do piersi mi puginał
Przytknąwszy, bym nie poczynał
Obrony, każesz mi lice
Zakryć maską i jak frygę
Obracasz, grożąc, że w łonie
Utopisz, gdy twarz odsłonię.
Na tę dziwaczną intrygę
Wodzisz przez całą godzinę.
A ja drżę i z dziwu ginę
Czekając, co daléj będzie,
Czując, że straszne narzędzie
Robisz ze mnie. Już nad ranem
Prawie wiedziesz do mieszkania,
Gdzie mi skarby wzrok odsłania,
A nie zgadnę, kto ich panem.
Chyba ty... Jakaż zagadka
Ma mieć tutaj we mnie świadka?
Zaczekaj, wrócę w momencie.
Tajemniczo, niepojęcie
Coś się gra! W oczach mi ciemno.
Wspomóż mię niebo!
Chodź ze mną.
Lecz daję ci do wyboru:
Téj stali — patrz — żądło żmije