Idźmyż nie tracąc minuty,
Zwołać wszystkich do kantyny.
Będą o mnie głosić póty,
Póki świat ten się nie stera,
Co to Iskra boliczera.
Pod owe drzewa, gdzie chłodniéj,
Don Lopesowi wieczerzę
Zastawcie; powietrze świeże,
Siedziéć miléj i wygodniéj.
Jedna noc po dnia upale
W kwietniu daje nieco chłodu.
Kącik to zaciszny wcale.
To jest kwatera ogrodu
Ulubiona mojéj córy.
Usiądźcie; wietrzyk łagodny,
Co o lekkie liście dzwoni
Tego wina, tych jabłoni,
Składa się w pochlebne wtóry
Z krynicą, tą srebrną szarfą,
I wysadzaną perłami,
Która jest przedźwięczną harfą:
Kamyczki na spodzie złote,
Złocistémi są strunami.
Darujcie skromną kapelę
I instrumentów prostotę.
Muzyków mamy niewiele,
Ani nie mamy śpiewaków,
Oprócz tych pod liśćmi ptaków,
Które śpiewać nie chcą w nocy,
Ni jam zmusić ich nie zdolny.
— Siądźcie więc i uspokójcie
Ten ból ciągły i mozolny.