Strona:PL Pedro Calderon de la Barca - Dramata (1887).djvu/480

Ta strona została przepisana.

To przez ambicyę honoru
Nie zaś przez ambicyę zysku) —
Kazawszy się więc prowadzić,
Wszedłem z nim w czarnego zworu
Głąb’, z urwiska po urwisku
Pnąc się, gdzie nawet chwilami
Słońce w codziennéj się mami
Drodze i promienie gubi.
Gdy śród tych czarnych tołubi
Jakichś monstrów skamieniałych
Obaczył się samowtóry,
Uskoczył pomiędzy skały
I krzyknął; a na ten głos,
Czy na ten, którym się ozwały
Odkrzykując echem góry,
Chmara Maurów mu odwrzaśnie
I wali się oddział mocny,
Pędząc jak psy — czem są właśnie.
Opór mój był bezowocny,
Potoczyłem się krwią zlany,
Lecz czołgałem sił ostatkiem,
Cofając, gdzie krzewem rzadkim
Maskującym twierdzy ściany,
Porastał głaz; tam w téj ścianie
Prostopadłej, niebotycznéj
Spostrzegłem niespodziewanie
Czeluść, naturalną grotę,
Jak rozziew melancholiczny
Skały, która się otwarła
Rozdzierającem westchnieniem,
Kiedy na nią się naparła
Swem kolosalnem brzemieniem
Twierdza, aż w jęku téj skargi
Na zawsze kamienne wargi
Zastygły. — Tym więc wyrywem
Osłoniłem się, a oni
Odeszli, sądząc nieżywym.
Ocalony najcudowniéj
Rozpatiywałem warowni
Pozycyą i — książę — tyle
Powiem: Natury zachodem
Podminowany jest spodem
Cały fundament Galery.